czerwca 27, 2020
Po co jest potrzebna samoakceptacja?
Czy samoakceptacja jest potrzebna? Gdyby można było
odpowiedzieć na to pytanie jednym słowem, pewnie teraz nie tworzyłabym tego
tekstu.
Wielokrotnie mówiłam/pisałam o samoakceptacji. Czasami zastanawiam się,
czy istnieje jakiekolwiek prawdopodobieństwo, że uda mi się ten temat
kiedykolwiek wyczerpać. Myślę, że nie. Samoakceptacja to bowiem nie tylko temat
rzeka, ale też zagadnienie, które w społecznym dyskursie pojawia się coraz
częściej.
Nigdy nie należałam do osób, które nie miałyby najmniejszego
problemu z samoakceptacją. A to nos za duży, a to włosy rzadkie, do tego mały
biust i voila – zakompleksienie gotowe. Z niskim poczuciem własnej wartości w
zestawie. Taki gratis, a przecież lubimy gratisy. Bo skoro mam krzywy nos, to
pewnie jestem też beznadziejna i do niczego się nie nadaję, prawda? No właśnie…
NIE.
Kiedyś wydawało mi się, że pisanie o samoakceptacji to taka
prosta i przyjemna czynność, że wystarczy rzucić kilka chwytliwych hasełek z
gatunku #selflove i czekać aż społeczeństwo przejrzy na oczy, a dotychczasowe
kompleksy znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To tak nie działa.
Życie to nie bajka, w którym wszystko można załatwić magicznym zaklęciem. Chyba,
że tym zaklęciem są pieniądze. Ponoć mamona daje władzę. Jeśli naprawdę w to
wierzysz, to musisz się jeszcze wiele nauczyć.
Największym paradoksem jest dla mnie fakt, że problematyka
samoakceptacji współcześnie obraca się niemalże jedynie wokół kwestii wyglądu
zewnętrznego, a co zabawniejsze – do jej promowania wykorzystuje się wizerunki
kobiet, które wygrały na loterii genetycznej. To trochę tak, jakby ktoś, kto pakuje
w siebie sterydy, mówił o tym, że determinacja, wytrwałość i cierpliwość to
klucz do osiągnięcia wymarzonej sylwetki. Poczulibyśmy się, delikatnie mówiąc,
oszukani, prawda?
Zobacz także: Pokochaj siebie
Błędem jest myślenie, że samoakceptacja dotyczy wyłącznie wyglądu
zewnętrznego. Niestety taki sposób rozumowania narzucają środki masowego
przekazu oraz reklamy, którymi jesteśmy nieustannie bombardowani i na które jesteśmy
również podatni. Zauważcie, że niejako same (my, kobiety) wpadamy w sidła umniejszania
sobie chociażby podczas wypadu do drogerii. Nie kupujemy zwyczajnych
kosmetyków. Kupujemy kosmetyk z przekazem: krem do twarzy zmęczonej, szarej, starzejącej
się; szampon do włosów kruchych, łamliwych, rozdwajających się. Producent
gwarantuje, że to kosmetyk dedykowany dla Ciebie, ale jednocześnie próbuje Ci
przez to uświadomić, że nie jesteś idealna, ale z jego produktem możesz być i w
końcu zaczniesz akceptować siebie.
Człowiek to nie tylko wygląd zewnętrzny, ale też
zestaw cech charakteru, które go kształtują. Zanim zaczęłam interesować się
samoakceptacją, sięgnęłam niejako do podstaw. Czym byłoby pisanie o człowieku bez
odwołania do hierarchii potrzeb Abrahama Maslowa. Podstawę tej piramidy zajmują potrzeby
fizjologiczne (zaspokojenie głodu, pragnienia). Dalej jest potrzeba
bezpieczeństwa, za którą kryje się poczucie pewności i zagwarantowanie sobie
stabilizacji. Kolejnym punktem tej piramidy jest społeczna akceptacja rozumiana
jako potrzeba przynależności do pewnej grupy społecznej, co wiąże się z odgrywanymi
przez nas rolami społecznymi. Idąc dalej, mamy potrzebę uznania (osiągnięcia
pewnego statusu, awansu społecznego i szacunku). Na szczycie piramidy znajduje
się potrzeba samorealizacji. Hierarchia zakłada również, że potrzeba wszystkich
pomniejszych komponentów do pełnego i harmonijnego realizowania siebie.
I wiecie, zaczęłam się zastanawiać, jak to jest, że jedno z
czołowych miejsc tej hierarchii zajmuje potrzeba społecznej akceptacji i
szacunku ze strony innych, a nie ma tak podstawowej potrzeby (a raczej
moralnego obowiązku), jakim jest samoakceptacja. Pozwoliłam sobie wysunąć
odważną tezę, że akceptacja ze strony społeczeństwa współcześnie wypiera
samoakceptację. I myślę, że idealnym tego przykładem jest myślenie z gatunku
,,co ludzie powiedzą?” oraz to, gdy zaczynamy robić rzeczy niezgodne i
sprzeczne z nami po to, by zyskać aprobatę tłumu i wkupić się w łaski. Niech
przyzna się osoba, która nigdy przenigdy nie pomyślała o reakcji innych osób.
Wyobraziłam sobie, że mam przed sobą piramidę potrzeb
Maslowa, a w dłoni trzymam etykietę z napisem samoakceptacja. Na którym
poziomie tej hierarchii mogłabym ją umieścić? Doszłam do wniosku, że gdzieś
pomiędzy potrzebą bezpieczeństwa a potrzebą społecznej akceptacji. Czy to nie
jest tak, że otoczenie będzie miało do nas taki sam stosunek, jaki my mamy
wobec siebie samych? Że aby oczekiwać szacunku od otoczenia, musimy najpierw
szanować samych siebie? Czy do pełnego i harmonijnego realizowania siebie
niezbędna nie jest samoakceptacja? I właśnie tu dochodzimy do meritum, czym ona
tak naprawdę jest. To nie tylko zaprzyjaźnienie się ze swoim krzywym nosem i
pokochanie swoich usterek i niedociągnięć. Jasne, to bardzo ważny krok, ale nie
jedyny.
Przeczytaj też: Nic dodać, nic ująć
Społeczna akceptacja nie ma prowadzić do samoakceptacji, ale odwrotnie! Chociaż często jest tak, że umniejszamy sobie po to, by od otoczenia usłyszeć, że wcale nie jest tak, jak nam się wydaje, a tym samym nieco połasić nasze ego komplementami, które wypływają z ust innych osób. A co, jeśli w którymś momencie zostaniesz sam? Kto powie Ci, że jesteś wartościowy, ważny i potrzebny? Samoakceptacja jest czymś, co z jednej strony daje poczucie emocjonalnej stabilizacji i życia w zgodzie z samymi sobą, z poszanowaniem własnych wartości, a przez to z wzmacnianiem postawy szacunku i wyrozumiałości wobec siebie. Z drugiej strony samoakceptacja jest jednym z podstawowych kroków, by domagać się społecznego szacunku (oczywiście przy założeniu, że samoakceptacja nie przeradza się w narcystyczną i egoistyczną samomiłość, która daje nam poczucie wyższości nad innymi), chociaż zdrowy egoizm jeszcze nikomu nie zaszkodził.
Brak samoakceptacji jest tak samo zły, jak przesadna miłość do samego siebie. W nadmiarze szkodzi wszystko, nawet pewność siebie. Skoro jednak poruszam już temat samoakceptacji, dobrze byłoby udzielić odpowiedzi na pytanie zawarte w tytule tekstu. Nie bez powodu samoakceptacja nazywana jest receptą na szczęście. Posługując się tym terminem, nie mam na myśli przyjęcia postawy ani skrajnego naturalisty, ani egocentryka. Przeczytałam gdzieś kiedyś, że to, co wiemy o sobie, to suma obrazów, spostrzeżeń i wyobrażeń na nasz temat, które przekazują nam inne osoby. Dlatego myśląc, że nie lubisz siebie, tak naprawdę czujesz niechęć do tych, nierzeczywistych wyobrażeń na swój temat, a nie do swojego, prawdziwego „ja”.
Samoakceptacja to próba pogodzenia się z tym, jacy jesteśmy i uwolnienie się od wyobrażeń innych na temat tego jacy jesteśmy lub jacy powinniśmy być. To danie sobie pewnego marginesu dopuszczającego popełnianie błędów i odnoszenie porażek oraz wyciąganie z nich wniosków. To nie jest pogoń za ideałem, ale umiejętność racjonalnej, realnej i świadomej oceny rzeczywistości. To umiejętność odróżniania faktów od ich interpretacji. Czy zatem jest potrzebna? Powiem więcej, jest nawet wymagana.
Brak samoakceptacji jest tak samo zły, jak przesadna miłość do samego siebie. W nadmiarze szkodzi wszystko, nawet pewność siebie. Skoro jednak poruszam już temat samoakceptacji, dobrze byłoby udzielić odpowiedzi na pytanie zawarte w tytule tekstu. Nie bez powodu samoakceptacja nazywana jest receptą na szczęście. Posługując się tym terminem, nie mam na myśli przyjęcia postawy ani skrajnego naturalisty, ani egocentryka. Przeczytałam gdzieś kiedyś, że to, co wiemy o sobie, to suma obrazów, spostrzeżeń i wyobrażeń na nasz temat, które przekazują nam inne osoby. Dlatego myśląc, że nie lubisz siebie, tak naprawdę czujesz niechęć do tych, nierzeczywistych wyobrażeń na swój temat, a nie do swojego, prawdziwego „ja”.
Samoakceptacja to próba pogodzenia się z tym, jacy jesteśmy i uwolnienie się od wyobrażeń innych na temat tego jacy jesteśmy lub jacy powinniśmy być. To danie sobie pewnego marginesu dopuszczającego popełnianie błędów i odnoszenie porażek oraz wyciąganie z nich wniosków. To nie jest pogoń za ideałem, ale umiejętność racjonalnej, realnej i świadomej oceny rzeczywistości. To umiejętność odróżniania faktów od ich interpretacji. Czy zatem jest potrzebna? Powiem więcej, jest nawet wymagana.